Wyrazy wielkiej frustracji

16 min read

Deviation Actions

Garcinda's avatar
By
Published:
1.6K Views
I tak nikt nigdy nie czyta moich żurnali, więc... why not? Żeby nie było, że kogoś zmuszam... ;>

---

Każdego dnia na mą różową skrzynkę e-mail przychodzi mi stosik informacji z kraju i świata, radośnie niszcząc radość z życia w niewiedzy. Tylko nabyty (bo mam wielką nadzieję, że jednak dla organizmu niemożliwym jest urodzenie się z taką przypadłością) masochizm każe mi to wszystko czytać. A im dłużej mam do czynienia z ludźmi zarówno żywymi, jak i abstrakcyjnymi twórcami artykułów (jedna osoba potrafi napisać tyle głupot? Czasem aż trudno mi w to uwierzyć), tym większa nachodzi mnie ochota, by zmienić swoją klasyfikację nastawienia z praworządnego-neutralnego (przy czym praworządność miała objawiać się przechodzeniem na pasach i ogólnym uwielbieniem dla organizacji i porządku) na calkowicie neutralnego. Powód? Musiałabym zastanowić się nad tym do jakich praw referuję swoją praworządnością, co nie jest wcale łatwe.

Do wyboru mam prawo swojego kraju lub... jakąś abstrakcyjną formę bytu, której źrodła szukać można chyba tylko w świecie idei. Nigdy nie uważałam się za członka tworu, jakim jest Państwo Polskie i zdania tego nie zmienię przynajmniej w ciągu najbliższych lat. I powodem nie jest fakt narodowego wstydu, o jakim wielu lubi głośno krakać, nie mając pojęcia o tym, z czego ten wstyd wynika i czy ma choć szczyptę racji. Ten kraj zwyczajnie nic już sobą nie reprezentuje, a trudno jest popierać coś, co nie ma żadnej wartości.

Jedyne, co mogę miłego powiedzieć o Polsce to, że ma piękną przyrodę i ciekawy język. Pierwsze zachwyca mnie za każdym razem, gdy dostaję w łapy katalog kalendarzy, a miałam też przyjemność wiele cudownych rzeczy widzieć na własne oczy.
Co do języka: przyznać muszę, że wielokrotnie mnie wkurza. Angielski może poszczycić się krótszymi słowami i często szybkie notatki robię właśnie z użyciem jego wyrazów (nie mówiąc już o notatkach pisanych w kanji, które zajmują zwyczajnie mniej miejsca i łatwiej po nich przebiec wzrokiem). Jednakże, jeśli nie leży w mych intencjach zapisanie czegoś w sposób szybki i maksymalnie informacyjny, a chcę pobawić się słowami, język polski zdecydowanie wygrywa. Nie tylko z angielskim, ale też z wieloma językami uznawanymi powszechnie za proste. Widywałam w życiu sporo opowiadań i innych tekstów w języku angielskim i czułam się przez nie niemal odarta ze wszelkiej refleksyjności. Oczywiście, jeśli ktoś posiada talent i pasję, nawet w języku tak prostackim jak angielski może stworzyć coś pięknego. Doświadczenie jednak mówi mi, że polski lepiej sobie z tym radzi. Głównie przez potrzebę opanowania go w stopniu bardzo wysokim, a trzeba przyznać, że na skali trudności powinna ta umiejętność otrzymać poziom extreme. Jasne, każdy Polak umie używać tego języka. Miałam jednak wątpliwą przyjemność obserwować w swoim życiu twórczość w wykonaniu osób, które mimo polskich korzeni winny mieć łatkę "beginner", bo budowanie przez nich zdań nie opisujących życia codziennego, niestety wykraczało poza granice mojej tolerancji. Wystarczy popatrzeć na twórczość blogową wśród nastolatków, by przekonać się, jak bolesna może być ciekawość. Nie wyobrażam sobie pisania w innym języku niż polski, bo samo spojrzenie na kilka moich przetłumaczonych kiedyś w okresie wyjątkowego entuzjazmu tekstów sprawia, że żołądek wywraca mi się do góry nogami. Być może rytm języka polskiego nie jest zachwycający, ale wymóg balansowania wśród wszystkich tych przypadków, form i ukrytych sensów, jest zwyczajnie zbyt piękny. Każdy młodociany pisarz, z którym miałam przyjemność rozmawiać, potwierdza, że czasem ciężko się coś napisać po polsku. W angielskim wiele rzeczy uchodzi na sucho, nie trzeba też zwykle martwić się rytmiką czy dziwnym brzmieniem form, których jest tam sto razy mniej (słowo "latarń" nigdy już mnie nie opuści jako przykład wspaniałego rytmicznego niszczenia dobrego zdania). Cieszy mnie więc niezmiernie, że mogę znać tak przyjemny język "od podszewki" i mogłam go w spokoju udoskonalać w formie artystycznej, nie martwiąc się samym faktem uczenia się jego użycia.
Koniec wtrącenia.

Cóż zaś mogę powiedzieć niemiłego o tym kraju... Ta sekcja nie zmieściłaby się w przepastnym tomisku.

Jak można być praworządnym, gdy nie ma prawa, którego się chce przestrzegać? W całej swojej naiwności uznaję istnienie nadprawa, matki wszelki praw, czegoś, co inteligentnie podchodzi do kwestii praworządności i za czym mogłabym się stawić. Gdzie na drzewie genealogicznym z takim prawem jako głównym korzeniem byłaby Polska? Obawiam się, że nawet poziom najbardziej zeschniętych listków nie jest tu odpowiedni.

Wszystko przez to, że jestem zbyt ciekawska. Jednak nieznajomość wroga to zły sposób na prowadzenie choćby działań defensywnych. A jest się przed czym bronić. Nie przyszłoby mi do głowy, że powiedzenie "dobry zwyczaj nie pożyczaj" może być usankcjonowane przez prawo w tak patalogicznej formie jak to ma miejsce w Polsce. Swego czasu krążyły historie o komornikach, którzy z radością zajmowali samochody stojące w warsztatach mechaników, jakby nieszczęsny winowajca był ich właścicielem. Według relacji "znajomego znajomego" (sytuacja jest nieco bardziej skomplikowana, ale schemat podobny) pożyczenie przyjacielowi samochodu jest w tej kwestii równoważne zostawieniu go u mechanika, a co za tym idzie: jakąś dziwną formą "przekazania go na stałe". A przynajmniej na czas wystarczający, by komornik mógł go zająć. Nagle moja miłość do absurdu została porządnie zachwiana.
Takich kwiatków jest więcej. Poczynając od słynnej "bezprawnej" obrony koniecznej (spróbujcie przypadkiem zabić napastnika! Zaraz znajdzie się grono osób, które uznają, że nie chciał nas zabić - tylko poturbować - i już zadziałaliśmy nielegalnie! Pies drapał konsekwencje, które, według gościa uczącego nas prawa, zostałyby najpewniej złagodzone - sam fakt bycia oskarżonym w podobnej sprawie jest już wystarczająco uwłaszczający inteligencji), a kończąc na odgórnych prawach zapewniających wsparcie organizacjom religijnym. Wsparcie z finansów państwa. Państwa, które na swej ziemi nosi nie tylko osoby o religijnych potrzebach. Ponoć jest to forma dbania o interes społeczny, a "większość" (?) ludzi właśnie tego oczekuje. Tak, demokracja to zła rzecz.
Merytokracja, której tak bardzo ostatnimi czasy hołduję, swym wydźwiękiem wydaje się być czymś strasznym. Dlaczego, skoro demokracja ma ten sam mrożący krew w żyłach trzon? Poza tym, jeśli w ten sposób spojrzeć na demokrację, widać jak potężną broń dano do ręki idiotom. Większość ma mówić, co jest dobre? Seriously? Jak to rzekł człek, którego tożsamości nie pamiętam: "Nie ma się co przejmować zdaniem większości, bo większość ludzi jest po prostu głupia". Amen.

Skoro radośnie obwieszczam swój brak szacunku zarówno dla absurdalnego (czuję jak używanie tego słowa w podobnym kontekście gwałci moje dobre pojęcie o jego znaczeniu) prawa, jak i koszmarnej władzy, jak mogę nadal nazywać się praworządną? Jednak mam taką wewnętrzną potrzebę, choć oficjalnie winnam być raczej na samym środku tej pięknej tabelki i z gracją mówić o dobroczynnej stronie bycia absolutnie neutralnym wobec wszystkiego i wszystkich.

Oficjalnie mogę mówić o równowadze, gdyż, jakkolwiek niektórzy chcieliby czuć się przeze mnie przymuszani do czegokolwiek, nie mam na sumieniu przekonwertowywania ludzi na stronę praworządności. Jeśli ktoś ma pilną potrzebę przechodzenia na czerwonym świetle albo robienia wokół siebie organizacyjnego terroru - jest to jego absolutne prawo. Jeśli czyjaś chaotyczność następuje na moją wolę praworządności - nie mówimy już o braku tolerancji z mej strony, jeśli uznam, że stosownym będzie przetrzepać tej osobie głowę. Nikogo do niczego nie zmuszam, czemu więc jestem zmuszana?
Bycie neutralnym-neutralnym (wersja pełna) jest trudne, bo wymaga połączenia pokory z pewnością siebie. Coś niesłychanego! Już dwa razy zdarzyło mi się usłyszeć, że to połączenie niemożliwe, a trzeba przyznać, że wymyśliłam je całkiem niedawno. Oczywiście, że jest możliwe, a nawet, gdybym tylko nie była tak przeciwna namawianiu ludzi do czegokolwiek, jest wręcz pożądane. Połączenie dwóch skrajnych cech to wbrew wszelkim nadziejom nie wyzerowanie ich całkowite. Tak jak na wadze szalkowej równowagę utrzymać można kładąc po obu stronach tonę lub jeden gram, tak i w życiu dużo pokory nie musi (nie powinno) negować pewności co do własnych przekonań. Bo żeby naprawdę z pokorą uznać istnienie czyjegoś przekonania, musimy najpierw mieć własne. Nie ma od tego odwrotu. Póki człowiek nie rozebrał na czynniki pierwsze swoich miłości i ideałów, będzie się szarpać i emanować jadowitą aurą na wszystko, co tylko ośmieli mu się nie spodobać - wszystko przez to, że wyczuje zagrożenie wobec swoich wartości. A skoro uważa je za zagrożone, najpewniej albo ich do końca nie rozumie, albo nie jest ich pewny.

Nie znoszę używania słów w celu nadania czemuś nazwy. Nie znoszę nazw typu "liberał", "ateista", "patriota" i podpisanie się którąkolwiek zawsze sprawia, że kręcę na nie nosem, dopóki nie uznam, że w dużym przybliżeniu, mogę tak nazwać swoją postawę. Słowa noszą za sobą znamiona dobre i złe, a ich znaczenia są tak wypaczone, że kierują nimi stereotypy. Kim jest ateista? Poza tym, że to człowiek nie wierzący w bogów, jest to też krzykacz i nałogowy podpalacz Biblii. Patriota? Ktoś czujący się częścią swojego kraju - a do tego zamknięty na rozwój i mądrości innych ludzi, bo przecież najważniejsze jest to, czego uczy historia jego kraju. Nazwy są złe.
Dlatego nie lubię odpowiadać na pytanie, czy jestem tolerancyjna, bo to słowo nie znaczy w obecnych czasach już nic. Tak jak w przypadku praworządności i chaotyczności, tak można dziś być albo "lewakiem" albo konserwatystą. Jakie te słowa mają znaczenie? Gówniane, za przeproszeniem.
Lewak to ten, który chce wolności wobec wszystkiego, bo według niego każdy może kochać co chce, oglądać co chce, palić co chce i zachowywać się jak małpa - jeśli chce.
Konserwatysta to z kolei osoba, która ma już ustalony system wartości i brońcie bogowie, niech nikt nie próbuje mu czegokolwiek nowego wyjaśniać!
I gdzie podział się neutralny-neutralny?

Cały ten przydługi tekst napisałam głównie z jednego powodu (drugi jest nieistotny - zwyczajnie wypowiedź pewnej osoby trąciła we mnie odpowiedni fragment domino i mój spokój rozsypał się w drobny mak): oto w sejmie odrzucono wszystkie ustawy odnośnie związków partnerskich. Odrzuciło je nawet PO, które jak dotąd stało dumnie na czele listy partii, na które każdy porządny członek LGBT mógł głosować, zapewniając sobie raj na ziemi. Nadzieja umiera ostatnia.
Wypowiadając się w podobnych kwestiach, czuję się bezpieczna. Nie podpisuję się pod żadną z literek skrótu LGBT. Wyrosłam też z nadmiernej fascynacji yaoi w takiej formie, jaką chłoną nastolatki (o której mówi się, że tak naprawdę jest zwykłym heteroseksualnym romansem z dodatkowym penisem - w wielu przypadkach jest to prawdą). Nie mam się przed czym buntować i niecierpię być "tolerancyjna". Czemu więc tak mnie to boli?
Ponieważ jestem naprawdę neutralna. Gdyby forsowano ustawę o bezwzględnej likwidacji Kościoła Katolickiego z Polski, też czułabym niesmak. Mniejszy, bo mam prywatne żale do kościoła jako takiego - choćby ten, że to przez owy kościół ustawy o związkach partnerskich zostały kompletnie zrujnowane. Może bym się ucieszyła, ale byłaby to bolesna radość. Bo jakkolwiek jestem głęboko przeciwna ustrojowi, który opiera się na jakiejkolwiek wierze (jako że wypacza to oba: i ustrój, i wiarę), uważam, że jeśli ktoś chce wierzyć, nie można mu tego zakazywać. Wiara tak jak każde inne przekonanie prowadzi albo do czegoś dobrego, albo czegoś złego. Pchanie przed sobą taczki liberalizmu też może doprowadzić do przesady i patologii. Tak samo wiara - każda jedna.
Blokowanie ustaw o związkach partnerskich nie ma w sobie żadnej logiki. Argumenty padające z tamtej strony barykady niosą za sobą przekaz pełen niewyjaśnionej nienawiści, pseudomoralności i niedouczenia. Mówi się, że homoseksualizm jest nienaturalny, sprzeczny z przyrodą. I co z tego? Następnym razem zakażą nam farbować włosów? Sprzeczne ze światem przyrody jest także sztuczne podtrzymywanie życia, a jednak ci, którzy najwięcej krzyczą przeciw gejom, są także absolutnie przeciw odłączaniu ludzi od respiratorów.
Padło też stwierdzenie, że widok gejów na ulicach uwłaszcza moralności i jest widokiem nieprzyjemnym dla "normalnych" ludzi. Mnie uwłaszcza widok dziewczyn całujących szyby w autobusie, by pokazać stojącemu na zewnątrz chłopcu, że go kochają. Czy mamy im jednak prawnie tego zabraniać? To w końcu ich usta będą potem nosić wszystkie te zarazki.
Tak jak obrzydza mnie widok dziewczyn namiętnie wpijających się w swoich chłopców, tak samo raziłaby mnie ta scena w wykonaniu osób tej samej płci. Dlatego, że jest to zwykły brak kultury i obsesyjna potrzeba pokazania, jak to się kochają. Tak jak nie każda para płci mieszanej jest zakompleksiona na tym punkcie, tak związki partnerskie nie oznaczają, że na ulicach nagle pojawią się tabuny "zboczeńców". Oni już dawno tam są, a to, że ich nie widać, już o czymś świadczy.
Wiele się też nadaje o tym "co pomyślą dzieci". Rozhisteryzowane rzesze rodziców będą dotąd biegać w kółko i krzyczeć, czego to ich dzieci nie będę oglądać, aż na świecie nie pozostanie nic poza teletubisiami. Niedługo pokazanie penisa w książce do biologii spotka się z podobnymi protestami (już zaczyna). Tymczasem na pytanie "co pomyślą dzieci?" jest tylko jedna odpowiedź: nic. Dziecko samo z siebie nie pomyśli absolutnie nic godnego uwagi. Dorosłym wydaje się, że wraz z genami przekazują takze swoje pojęcie o świecie, a już nic bardziej błędnego nie można wymyślić. Dzieci nie mają pojęcia o tym, co jest normalne, a co nie. Jedynie my, dorośli widzieliśmy w życiu już tyle, że potrafimy wypracować statystykę i często bezrefleksyjnie stwierdzić, że jeśli jakaś cecha występuje w większości, na pewno jest normalna. Co to ja mówiłam o większości...?
Idzie za tym obawa, że jeśli będzie się wystawiać dziecko na działanie bodźców, które nie należą do kategorii "normalne", spaczy się jego postrzeganie świata. Gdyby jednak dzieci stawały się homoseksualne przez obecność takich par, można by im w wielu innych sytuacjach zaszczepić także multiwersum innych cech. To prawda, że patologie rodzinne przenoszą się na dzieci, ale ktoś, kto myśli, że wina za to leży po stronie prezentacji zachowań, powinien przestań myśleć i zacząć czytać. Od oglądania filmów pokroju American Pie jakoś nikt jeszcze nie zaczął podporządkowywać swojego życia sferze seksualnej. Wszystko, co dziecko może wchłonąć przejść musi jeszcze przez filtr, jaki zaszczepili mu rodzice. Bez wyjaśniania i rozmów niestety się to nie uda. A to oznacza, że ci, którzy najbardziej krzyczą o deprawacji nieletnich, zwyczajnie nie czują się na siłach, by uchronić swoje potomstwo przed "złymi" przykładami. W tej sytuacji miast martwić się gejami, powinni raczej zatroszczyć się o ekspozycję palących trawkę rówieśników, bo jakkolwiek nikt jeszcze nie umarł od bycia gejem (sam z siebie, nie z pomocą "życzliwym"), tak zgony z przedawkowania zapisuje się w wielozerowych liczbach.
Wychowanie dzieci w duchu tolerancji nie oznacza, że po osiągnięciu dorosłości dołączą do Ruchu Palikota i będą na wizji opowiadać, jak to fajnie jest palić trawkę. Za to dziecko, przed którym dorośli postawią słupki wskazujące jedyną poprawną drogę wyrośnie na człowieka, który będzie śmiał się z niepełnosprawnych i uważał się za równiejszego od innych. Niektórym nadal wydaje się, że można nauczyć potomstwo bycia nietolerancyjnym dla gejów, a tolerancyjnym dla dzieci na wózkach inwalidzkich i że jest to dobre, zdrowe podejście. To tak jakby wymieszać kisiel i błoto i łudzić się, że potem zje się sam kisiel.

Ludzie boją się tolerancji, bo przybrała ona formę pstrokatego idiotyzmu. Mniejszości zamykają się we własnym świecie i domagają bycia kochanymi przez wszystkich. Polacy za granicą cierpią, bo są nielubiani. Trudno lubić kogoś, kto chowa się w swojej norze i nie ma nawet ochoty uczyć urzędowego języka. Tak samo trudno lubić grupy rasowe czy religijne, które nosa nie wystawią ze swojego mrocznego półświatka. Głęboko wierzący katolicy z niechęcią spoglądają na ludzi, którzy oświadczają, że w żadnego boga nie wierzą. Muzułmanie zaczynają z takowymi rozmowę tylko po to, by przeciągnąć ich na stronę swojej religii. Ateiści w ogóle z nikim nie rozmawiają, bo uważają wszystkich wierzących (w cokolwiek) za zacofanych. Wszyscy też uwielbiają zdzierać gardła o tym jak inni powinni przed nimi bić pokłony, bo oto są uciśniętą mniejszością/większością i należy im się to jak psu zupa.
Figa.
Nikt nie zasługuje na to, by mu przytakiwać jego niedoli tylko za to, że jest gejem, uciśniętym chrześcijaninem, Żydem, Afroamerykanem, czy matką z dziesiątką dzieci. Nikt. Nikt nie zasługuje na bycie traktowanym tak lepiej, jak gorzej. Nikt też nikomu nie każe kochać bliźnich o sprzecznych do naszych priorytetach. Grunt to by oddzielić naszą personalną niechęć od tego, co sobą prezentujemy na zewnątrz i w co każemy wierzyć innym. Tolerancja nie każe nam prowadzić radosnych rozmów ze znienawidzonym sąsiadem, nie każe ich też prowadzić z dowolnym gejem! Jeśli ktoś ma ochotę, może nawet zignorować obecność tak sąsiada, jak gejów i nikogo nie powinno to boleć. Jednak, gdy zabraniamy z jakiegoś abstrakcyjnego powodu naszemu sąsiadowi posadzić w ogrodzie marchewkę, a homoseksualistom potwierdzić w urzędzie swój związek - coś tu działa nie tak. Ani z tych marchewek (czy ich braku), ani z tych małżeństw nic nie zyskamy, więc... co nas to obchodzi? Czy nasze dzieci nauczą się czegoś złego, gdy zobaczą marchewki w ogrodzie sąsiada albo całujących się panów? Śmiem twierdzić, że gorsze rzeczy zobaczą w telewizji i internecie (nie, rodzice ich nie upilnują. Ktokolwiek tak sądzi, nie miał chyba nigdy styczności z komputerem czy tv) i jeśli wyciągną z tego złą lekcję, będzie to wina nie sąsiada i jego marchewek, ale rodziców i tylko ich.
A jeśli nigdy nie będą miały okazji zobaczyć tych marchewek? W końcu przyjdzie w ich życiu moment, gdy dowiedzą się o ich istnieniu i tylko lekcje wyciągnięte z sytuacji, gdy widzieli pietruszki, pomogą im przyjąć jakąkolwiek postawę. Jeśli będzie wroga - winić należy rodziców. Najlepiej obrazujący to przykład to historyjki z przedszkoli, do których wprowadzono upośledzone dzieci. Zaakceptowanie ich przez kolegów nie wynika z tego, że ci czują wewnętrzną potrzebę ulżenia ich niedoli i mówią: "mea culpa, boś ty człowieku urodził się gorszy, więc ja muszę teraz zachowywać się wobec ciebie jak przyjaciel". Tolerancja to nie poczucie winy.
Dziecko nie naśmiewa się z też niepełnosprawnych, bo jest to zakodowane w naszym bycie i tylko dobre wychowanie chroni nas przed robieniem tego samego. Dziecko naśmiewa się, bo jego rodzice naśmiewają się z innych równie "nienormalnych" osobników. Tak samo będzie naśmiewać się z dzieci, które nie bawią się samochodzikami, bo nikt w domu nie nauczył go, że lalkami też można się bawić, a wręcz przeciwnie: bawienie się lalkami to obciach.
Nietolerancja właśnie zjadła własny ogon.

---

tl;dr
Naprawdę nikogo nie zmuszałam.



***********************
*     Inne wcielenia Garci     *
***********************
www.wszystkoinic.cba.pl/ - komiks Taksaculum (aktualizacja raz na ruski rok)
absurdabsurdem.blogspot.com/ - blog, na którym narzekam na anime i mangi (aktualizacja raz na wiek)
*Neopets*
www.neopets.com/userlookup.pht… - główne i najstarsze konto
www.neopets.com/userlookup.pht… - było główne, gdy zgubiłam hasło do powyższego xD
www.neopets.com/userlookup.pht… - ci są najbardziej zadbani... (ale głodują)
www.neopets.com/userlookup.pht… - moje największe skarby
© 2013 - 2024 Garcinda
Comments39
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
Vesteil's avatar
Hej, ja czytam (odwieczny żart ze słowem "nikt" stikes again?). Ale o tym dziurnalu już rozmawialiśmy w domu.